W chłodzie osiczyn, w dymie traw 
przed siebie idę i dla siebie. 
Nad dnem piaszczystym wisi staw, 
nad stawem wóz ze zbożem jedzie. 

W zieleni stawu chłodzę ciało, 
wycieram się w iskrzący snopek. 
Co się stać musi, już się stało. 
Pod frakiem chytry drzemie chłopek, 
gotów na oklep w każdej chwili, 
dudniąc w bok koński gołą piętą, 
jechać do ognisk miotających 
gwiazdy i lubczyk w gminne święto. 

I stamtąd nikt mnie nie wywoła 
pod światło lampy i rozsądku. 
Wystarczy zdjąć cylinder z czoła, 
aby znów zacząć od początku. 

Na nic twój pacierz, matko, zda się. 
Proboszczem syn twój nie zostanie. 
Deszcze obmyją ciało ptasie 
i blask uderzy z jego czoła 
na takie psalmu zawołanie, 
jakim się zmarłych z nocy woła. 

Przyjdą doń owe czarne zimy 
tropione gorzko przez zwierzęta. 
On, że ich źrenic głód pamięta, 
odda im siano, w którym śpimy. 
I ptakom odda głowy koło, 
może się choć na gniazdo zda, 
jeśli i ludziom, i aniołom 
wadzi jak rzece ciemna kra. 

Odtąd na głowie z gniazdem wronim 
szedł będzie przez kantyczki wsi. 
Mnisi w jałowcach przyjdą po nim, 
z psalmem się zmiesza skowyt psi. 
Ale już furtki skrzypią w sadach 
i nocą chłopcy idą za nim 
po wypalonych stopą śladach 
mrocznym mokradłem, mchem bocianim. 

Tam on ukryty w mroku liści, 
ścierając z twarzy potu sól, 
ciemne źrenice im oczyści 
zmieszaną z octem żółcią pól.